środa, 24 sierpnia 2011

O poznawaniu

Z góry uprzedzam tych, którzy mogą wziąć ten post... zbyt personalnie. Nie miałem na celu ujawniać ani odnosić się do jakichkolwiek prywatnych rozmów. Piszę pod wpływem tego co usłyszałem [jak zwykle z resztą], a co wydaje mi się również odpowiednie i z czym się bardzo zgadzam.

A co takiego usłyszałem? Będąc na Mszy w kościele [bez uprzedzeń ze strony tych nie-do-końca-wierzących], kazanie głosił młody diakon. Wyszło ono od tematu poznawania drugiej osoby. Pisząc tę notkę bazuje właśnie na tym, jednak dokładam parę rzeczy od siebie więc uprzedzam, że nie jest to dokładny cytat czy choćby streszczenie tego o czym była mowa. Uprzedzam, że ta notka nie należy do kategorii "religijne", która to ma swoje miejsce na tym blogu. Do rzeczy:

Spotykając jakąś osobę pierwszy raz zwykle nie możemy od razu stwierdzić czy chcemy ją poznać i zawrzeć bliższe więzy przyjaźni. Ok. Spotkany człowiek wywiera na nas jakieś tam pierwsze wrażenie, ale okazuje się ono najczęściej mylne lub niepełne. Zostawmy więc na boku te wszystkie niedospotkania, których nawet nie zapisujemy świadomie w naszej pamięci. Pochylmy się nad spotkaniami, które owocują poznawaniem człowieka.
Tu przechodzę do głównej myśli: jak poznajemy człowieka? Nie chodzi mi tutaj o skomplikowane reakcje w naszym mózgu, ani też społeczne uwarunkowania. Również nie chodzi mi o to w jaki sposób wybieramy ludzi, których chcemy poznać, a których nie. Chcę się pochylić nad tym, jak poznajmy człowieka, jeśli już zdecydujmy się go poznać, lub zostaniemy do tego po trochu zmuszeni [chociażby w szkole, pracy, nowej grupie]. Na co zwracamy uwagę lub nie i jak to wpływa na ewentualny obraz tej osoby w naszych oczach.

Nie znając drugiej osoby ludzie często kombinują, jak by tu się pokazać z jak najlepszej strony, co wychodzi im ze skrajnie różnym skutkiem, czego dowodem są wspomniane przed chwilą pozory. Oczywiście takie kombinacje są zrozumiałe, bo przed każdą nową osobą chcemy pokazać jej same zalety, aby nas polubiła, podziwiała i Bóg wie co jeszcze. Całkiem zrozumiałe, że przykrywamy swoje niepewności, niedociągnięcia, niewiedzę, a eksponujemy [często nieprawdziwie] cechy atrakcyjne.......
I niestety bardzo często poznanie drugiej osoby na tym się tylko kończy. Tworzy się w oczach poznającego pryzmat przypisany do konkretnej osoby i co by się później nie stało to przekrzywiony obraz osoby już zostanie. Czemu przekrzywiony? Bo nasze starania dotyczące poprawienia nas samych w oczach innych odnoszą czasem skutek przeciwny i niechcący zamiast wyjść na  na przykład towarzyskich, wychodzimy na męcząco-nudząco-gadatliwych. I to się zdarza nawet wtedy, gdy nie udajemy przy pierwszym spotkaniu. I tak nam się dostaje, bo chociażby milczący i obserwujący wychodzą na mruków, lecz tak naprawdę mogą to być bardzo wesołe osoby.
A więc pytanie: Gdzie coś szwankuje? Bo w ten sposób wszyscy się do siebie zniechęcimy i przybierzemy strukturę porfirową niczym pewien rodzaj skał [dla niewtajemniczonych: struktura porfirowa skały to struktura polegająca na tym, że w jednolitym cieście skalnym zatopione i oddzielone od siebie są prakryształy minerałów - tu chodziło mi o bardziej finezyjne określenie separacji jednostki :)]. A czy już czegoś takiego nie obserwujemy? Jednostek ludzkich w niewidzialnych bańkach? Lecz nie oddalając się. Gdzie coś się psuje? No dobra, można próbować zmienić innych i mówić na pierwszym spotkaniu: "Cześć jestem Kamil, i mam prośbę. Zanim się przedstawisz weź odrzuć wszystko, co sobie wymyśliłeś na temat własnej osoby i pokaż mi swe prawdziwe oblicze"
...
..
.
No tak, brzmi głupio.
Czy nie zręczniej jest trochę przetuningować nasze patrzenie? Nie mówię tu żeby zaraz przy pierwszym spotkaniu kompletnie poznać drugiego człowieka - bo tak się nie da! Poznawanie to proces długotrwały, o czym niektórzy chyba zapominają i potem mamy, co mamy. W trakcie tego procesu należy podchodzić do drugiej osoby z prostotą. Uwaga, prostotą to znaczy poznawać cechy, które są w tej osobie dobre i wartościowe, a cechy negatywne dopisać zaraz obok tych fajnych i tak je zestawiwszy, dopiero można układać sobie zdanie o tej osobie. Patrzenie przeciwne, to znaczy wybieranie cech negatywnych, stawianie ich na pierwszym planie, eksponowanie ich, nawet jeśli to jakieś drobne rzeczy, których drugi człowiek chce się sam pozbyć, a potem dopisywanie jakichś tam cech pozytywnych to nie prostota, a PROSTACTWO. Przecież bardzo łatwa i wygodna jest ocena tylko po jednej rozmowie i stwierdzenie w stylu "o ten to ma wysokie mniemanie o sobie" i postrzeganie człowieka jako nadętego lub przewartościowanego. Ktoś powie, że to trudne, że tak to można tylko z przyjacielem, że nie ma czasu na takie głupoty... Bzdura! Poznawanie w ten sposób nie równa się przyjaźni. Przecież to tylko dostrzeżenie cech człowieka poza pozorami, które stara się stworzyć. Czasem niemożliwe, czasem długotrwałe, ale czasem przynoszące korzyści. To przecież tylko niezamykanie drugiej osoby w szufladzie i scementowanie poglądu bez jego weryfikacji - innymi słowy lenistwo w elementarnych i codziennych międzyludzkich kontaktach.

Przyjaźń... o to już mocniejsze słowo. Może się zacząć wtedy, kiedy znamy drugą osobę. Kiedy mamy choćby jako takie pojęcie o wadach i zaletach. Wtedy możemy świadomie zadecydować czy pozostajemy w strefie kontaktów koleżeńskich, czy może idziemy dalej w przyjaźń [która często wychodzi sama]. Oczywiście mając już rozpoznaną relację, znamy zalety drugiej osoby i to jest nasz punkt wyjścia - widzieć w człowieku jego dobro, ale nie zapominać o wadach. Je trzeba dopuszczać, starać się je współzrozumieć i pomóc je bardzo stopniowo przezywciężyć drugiej osobie, po to aby dzięki naszej mniejszej lub większej asyście ktoś stał się lepszy [uwaga asyście, a nie naciskowi - bo tu znowu wkrada się prostactwo]. O przyjaźń trzeba nieustannie dbać, pielęgnować ją, dostarczać jej spotkań i rozmów, niczym drewna do kominka, w którym płonie ogień. To o czym przed chwilą pisałem to jakby dobrej klasy węgiel, który mimo że czasem ogień wygasa, długo trzyma żar, daje ciepło i pozwala na szybkie ponowne rozniecenie płomienia.

Sposób może trudniejszy, ale czy nie staliśmy się zbyt rozleniwieni w tej dziedzinie, jak i w każdej innej? Czy pozostaje nam już tylko poznawanie się wyłącznie na podstawie profili na portalach społecznościowych [które notabene są bardziej przemyślanymi pierwszymi wrażeniami]. Mając zautomatyzowane na oko 60 procent życia, nie pozwólmy by automatyzm wdarł się tam gdzie najlepiej użyć zrozumienia

Brak komentarzy: